02:32

Muzyczny eklektyzm. Muzyczna biografia introwertyka. PART 1

Muzyczny eklektyzm. Muzyczna biografia introwertyka. PART 1

Wieczór, za oknem deszcz, nikt już nie kręci się po małym miasteczku. Mój pokój, biurko, laptop, słuchawki. Muzyka, muzyka, muzyka ...

Brzmi to jak jeden z najbardziej infantylnych truizmów, ale muzyka towarzyszy mi cały czas jako konstrukt, który wpływa na życie czy emocje, a także stoi u podstawy wspomnień. Z wieloma utworami bowiem mogę sobie skojarzyć konkretną sytuację życiową. I chociaż jest to więcej niż pewne, że większość ludzi ma takie konotacje związane z muzyką, zamierzam przytoczyć mój prywatny "muzyczny życiorys". Pisząc ten wstęp nie jestem pewien, czy przypadkiem forma tego wpisu nie rozrośnie się do dwóch takowych, wyjdzie w praniu. Sądzę natomiast, iż muzyczne portfolio każdej osoby jest warte uwagi – zwłaszcza dywersyfikacja i rozstrzał gustów, bo z każdej rozbieżności wynikają interesujące połączenia.

Oprócz kilku kawałków kojarzonych z, uwłaczających godności, szkolnych dyskotek – samoświadomość muzyczna rozwinąłem dopiero w 2 klasie gimnazjum. Wcześniej rodzice próbowali zainteresować mnie swoim zbiorem płyt i kaset, ale jak to dziecko, byłem oporny. Na pewno męczyłem (nie wiem dlaczego w sumie) dwupłytowe wydanie koncertowe "In The Absence of Pink" zespołu Deep Purple, z 1985 roku. Utwór Smoke On The Water dzieciakowi przypadł do gustu. Mając 9 lat, rodzice wzięli mnie również na koncert Purpli, ale uśpiłem się w czasie niego, fortunnie budząc na interesujący mnie dym na wodzie. Oprócz tego, do gimnazjum nie rozwijałem się muzycznie w żaden sposób.



To sobie włączałem na wieży rodziców mając parę lat!

Pierwsze co trafiło do mnie to Metallica. Fajnie i prosto łoili. Zaopatrzyłem się w koszulkę z okładką albumu "Ride the Lightning" i maszerowałem dzielnie po gimnazjum w słuchawkach, w których napierdalała perkusyjna ameba (Lars Ulrich) i spółka.



Dokładnie to nagranie było przełomowe dla mojego romansu z Metallicą. 

Ograniczony muzyczny świat składający się z kilku utartych (teraz już) klasyków typu "Seven Nation Army" niespodziewanie rozszerzył się w interesującą stronę. Przyjaciel zabrał mnie w podróż do mroźnej Skandynawii, gdzie każdy muzyk robi z instrumentów jesień Średniowiecza i zachowuje się, jakby miał zaraz wykopytkować do Valhalli. Szanuję. Pierwszym tropem było Ensiferum i Amon Amarth. I w ten sposób zacząłem zgłębiać folk metal zagraniczny. O polskim nie miałem bladego pojęcia.


Ahh śnieg, Wikingowie, topory, koniec gimnazjum. 

Zakochałem się w holenderskim zespole Heidevolk. Ogień. Do dzisiaj mam do nich największy sentyment z całego folkowego świata. Idealne proporcje riffów gitarowych, walenia po garach, melodyjności i metalowego młynu. Nie za szybko nie za wolno.



O Holender! To było to! Clou tamtych dni.

I w tym momencie następuje w tył zwrot i muzyczne zainteresowania introwertycznego młodego głąba pomknęły w kierunku subkultury emo i zespołów core'owych. Czemu? Wydawało mi się, że za tymi jebniętymi grzywkami stoi jakaś filozofia faktycznego wyobcowania i bycia kimś rzeczywiście innym. Byłem przekonany, że aspiruję do grupy, w której czułbym się jak ryba w wodzie.


I walk alone ... 

Chuja tam.

Okazało się, że filozofii to tam nie ma prawie żadnej, jest wygląd. Image. Po pewnym czasie gdy się znudził, zorientowałem się że jestem ostatni na placu boju dzierżący dumnie chorągiew niezrozumianego przez świat nastolatka. Relatywnie późno wykolegowałem się z tego świata, chociaż uważam ten moment za odpowiedni. Jeśli istnieje jakiś bóg czy inna wszechmoc, niech błogosławi osoby kochające nas prawdziwie i szczerze.



Ten image to z pomyślunkiem panie sąsiedzie, z pomyślunkiem...

Z tego wszystkiego została muzyka. Darzę ją również ogromnym sentymentem. Wpadłem w manię odkrywania coraz to kolejnych zespołów. Asking Alexandria, Black Veil Brides, Billy Talent, Blessthefall, Escape the Fate, From First To Last ... mogę wymienić mnóstwo. Wszystkie takie same. Smutne niby, ale sprowadzające się do jednego – nużącego – mianownika: nastolatki napierdalają w opór.



Chłopaki przynajmniej nie przynudzały we wstępie (4 sekunda). 

Do większości wracam rzadko, za wyjątkiem trzech zespołów, które do dzisiaj dudnią regularnie w słuchawkach, ładując moje mentalne baterie. W jaki sposób? Mimo upływu lat dalej uważam, że na płaszczyźnie tekstowej odnajduję zrozumienie i odbicie siebie samego. Plus fajne riffy. Jakie to zespoły? Green Day, którego już linkowałem, a także Billy Talent oraz Three Days Grace. Absolutnie fenomenalne ekipy. I nie sądzę by kiedykolwiek mi się znudziły.



Ciary do dziś!

Jeśli jedną z glinianych nóg tego muzycznego kolosa była muzyka zagraniczna, drugim kikutem w tamtym okresie był przede wszystkim Happysad. Chociaż muzycy nie próbowali się stylizować na subkulturę emo, ten "studencki rock" zgromadził wielu emo fanów. I nie tylko takich, bo teksty i muzykę mieli bardz, ale to bardzo dobre. Niestety jest to jedna z tych namiętności, które nie przetrwały próby czasu. Od większości kawałków już się teraz odbijam, postrzegam je jako zbyt infantylne. Sorry Winnetou.



Jeden z ostatnich happysadowych bastionów na mym muzycznym polu bitwy. 10/10!

Przyszła pora na ikonę. Iron Maiden. To nie jest zespół. To niedościgniony ideał wszystkiego. Mogę tu przypierdolić laurkę zapisaną maczkiem. Formatu A4. Lecz niech to muzyka o sobie stanowi.




Rozkłada na łopatki. Na całe życie. 

Najbardziej wyjątkową osobą na świecie jest ktoś, kto za rękę, jak dzieciurka wprowadza Cie w świat takiej idealnej muzyki. Maideni wielkim zespołem są i basta. Oczywiście pobieżnie znałem ich już wcześniej, ale samemu nie byłem w stanie określić genialności Bruce'a i spółki.



Ten głos ...

Kolejne zespoły za które jestem wdzięczny to Hunter, Clock Machine i Riverside. Udało się też sprawić, że przeprosiłem się z Comą. Troszeczkę.


We krwi to jeszcze dodatkowe +10 do umiejętności kształtowania tekstu w dziki sposób. 

Etap liceum kończyłem zwrotem w kierunku rockowych klasyków. Uświadomiłem sobie, że trzeba poznać co stoi u podstaw nowszych rzeczy, które słuchałem. I tu przyszła kolej przede wszystkim na Black Sabbath.

Epickość pierdyliard procent.

W którą stronę zawędrowałem po osiągnięciu pełnoletności opiszę następnym razem. I tak wystarczająco jest tu propozycji muzycznych. Z czym się identyfikujecie? Możecie napisać w komentarzach! Jeśli o jakichś zespołach zapomniałem, napewno wspomnę o tym w części drugiej.

Spoiler alert: R+ zasługuje na osobny wpis.


Stay tuned!

23:44

Wychowanie fizyczne na Uniwersytecie Śląskim - bolączka studentów.

Wychowanie fizyczne na Uniwersytecie Śląskim - bolączka studentów.


To był emocjonujący poniedziałek. Wszyscy na uczelni od rana spięci, zestresowani. Nerwowo kontrolują ilość baterii w smartfonach, rzucają spojrzenia na swoje laptopy, przestępują z nogi na nogę. Chociaż mają jeszcze mnóstwo czasu, oczekują na to, co o godzinie 16:00 odciśnie piętno na całym semestrze. Wychowanie fizyczne.

Wychowanie fizyczne na Uniwersytecie Śląskim pojawia się dwa razy w trakcie pięcioletnich studiów, w większości przypadków na drugim i czwartym roku. Trwa jeden semestr i jest zmorą studentów, nie tylko tych leniwych i stacjonarnych jak punkt ksero, ale też aktywnych i uprawiających jakikolwiek sport.

Co tak bardzo sponiewierało mnie i innych wyczekujących magicznej godziny 16:00? Rekrutacja na wychowanie fizyczne. Tak, system rekrutacji, który jest wyjątkowy.

Rejestrację na wychowanie fizyczne przeprowadza się na Uniwersytecie Śląskim przy pomocy tzw. Rejestracji żetonowej. Każdy ma prawo zapisać się na jedne zajęcia, z kilkunastu dostępnych dyscyplin. Zajęcia odbywają się w kilku miejscach m.in w Katowicach i w Sosnowcu. I tu pojawia się pierwsza kwestia, którą student musi wziąć pod uwagę – jeśli studiujemy na sosnowieckich wydziałach, dojazd do Katowic tylko na WF jest jednak niedogodnością. Zwłaszcza gdy ktoś mieszka w przeciwnym kierunku np. Zawiercie czy Myszków. Stąd tendencja wśród studentów do wybierania zajęć jak najbliżej swojego wydziału, co często oznacza rezygnację z niektórych dyscyplin (pływanie jest w Katowicach, więc łącznie z przebraniem się czy wysuszeniem włosów, powrót zajmuje wieki). Kolejny aspekt, który musimy brać pod uwagę, to wielkość grup zajęciowych, w większości kilkunastoosobowych. Ilość miejsc na jednych zajęciach jest ograniczona, a chętnych na najpopularniejsze i najwygodniejsze zajęcia o wiele więcej. Następnie trzeba zwrócić uwagę na godzinę, o której dany WF się odbywa. Każdy szuka takiej, aby zajęcia zazębiały się z normalnymi wykładami i ćwiczeniami na uniwersytecie (nikt nie chce jeździć np. Z Bytomia czy Tarnowskich Gór dodatkowo do Sosnowca o innej porze niż zajęcia lub w dzień wolny). Ja przed rozpoczęciem zapisów upatrzyłem sobie tenis stołowy o godzinie 12:45, aby po półtorej godziny uganiania się za małą piłeczką od razu pójść na zajęcia o 15:00. Nie wszyscy jednak mają możliwość dopasowania wszystkich zajęć, nadto gdy byłem na drugim roku, już po rejestracji na WF zmienił się plan, co skonfundowało część ludzi, którym w tej sytuacji nakładały się na siebie dwa zajęcia. A wychowania fizycznego nie można sobie odpuścić tak po prostu – warunkiem uzyskania zaliczenia jest 100% frekwencja. Jeśli kogoś nie było na zajęciach bez ważnego powodu, który usprawiedliwia daną osobę, trzeba odrobić zajęcia w inny dzień, najlepiej w ramach tej samej dyscypliny. To wszystko nie jest aż tak problematyczne dla studentów zamieszkujących akademiki w pobliżu swoich wydziałów oraz dla niepracujących. Jeśli ktoś dorabia sobie np. popołudniami to WF bardzo komplikuje życie. Sam psioczę na niego, chociaż uwielbiam się ruszać, grać w tenisa oraz biegać. Tenis stołowy wybrałem czysto pragmatycznie – chcę dostać zaliczenie z czegoś co mnie nie zmęczy, wpasuje się w plan zajęć i nie zajmie czasu, który mogę poświęcić na dorabianie sobie bądź uprawianie sportu we własnym zakresie.
Takie dyscypliny mają do dyspozycji studenci rejestrujący się na wychowanie fizyczne.


Samo zapisanie się na WF to też niezła przeprawa. O tej magicznej godzinie – 16:00 w poniedziałek – otwiera się rejestracja i bazuje na systemie "kto pierwszy ten lepszy". Byliśmy więc zmuszeni poprosić wykładowcę o przerwanie ćwiczeń aby zdążyć załapać się do odpowiedniej grupy. To było naprawdę stresujące doświadczenie: w systemie USOS odliczanie do zera do równej godziny skwitowaliśmy gromkim odliczaniem na głos niczym w sylwestrową noc. Gdy wybiła równa godzina, wszyscy grzecznie odświeżyli stronę i kliknęli ikonkę zapisania się do grupy. Następnie spędziliśmy kilkadziesiąt sekund modląc się, aby system nie padł. I wreszcie ... tak! Udało się! Mamy nasze upragnione zajęcia. O godzinie 16:01 upatrzony przeze mnie tenis stołowy był niemal pełen – 15 osób zapisanych na 16 miejsc. Kto nie mógł być online w momencie startu rejestracji, mógł mieć duży problem. Niektóre kierunki miały dostęp do rejestracji dzień później, gdyż skończyły się żetony.
Osoby, które zapisały się i udały na pierwsze zajęcia z pływania były również mocno zdziwione – zbyt mało przebieralni, kobiety przebierały się w otwartych prysznicach, nie było również zamykanych szafek. Część osób brała plecaki i torebki na basen aby nie zostawiać na widoku telefonów, portfeli czy kluczy.


Chociaż świadomy jestem tego, iż cały ten system trudno udoskonalić i każdy student ma równe szanse na dopasowanie do siebie odpowiednich zajęć, cała ta sytuacja stresuje i irytuje wielu z nas.