Oczywista
oczywistość – "La La Land" jest laurką złożoną
przez Hollywood, Hollywoodowi. Aby nie zatarło się wspomnienie o
dziełach takich jak "Deszczowa piosenka". Film całkiem
przewidywalny, no może za wyjątkiem zakończenia, które
pozostawiło mnie z wielkim niedosytem po zakończeniu seansu.
O filmach takich jak
"La La Land" zawsze jest bardzo głośno. Maszyna piarowa
ruszyła pełną parą na długo przed premierą, co przełożyło
się na multum ludzi w kinie, z których wielu musical zobaczyło
pierwszy raz w życiu. I to jest wartość dodana, którą się ceni.
Klasyki z Hollywood przecież dla wielu trącą myszką a ludzie z
mojego pokolenia traktują dziesięcioletni film jako stary, co
zawsze spotyka się z moją dezaprobatą. Filmy nie starzeją się
tak szybko, to nie flagowe smartfony, które na bieżąco wylatują z
pierwszego obiegu. Może z wyjątkiem horrorów, i szeroko pojętego
fantasy, gdzie archaiczne metody wprowadzania na obraz instytucji nie
z tego świata ma prawo wyglądać fatalnie w porównaniu do tego, co
oferuje nam dzisiejsza grafika komputerowa.
Wracając do "La
La Land", film naprawdę przypadł mi do gustu. Wskoczył na
mentalną półkę na której siedzi również "Duma i
uprzedzenie" Jane Austen. Na półkę gdzie miłość przeplata
się z estetyką. Albowiem "La La Land" zaskakuje
wyrazistością planów oraz przedstawieniem Los Angeles tak jaby
wykrojonego z przedmieść, dzielnic czarnych i latynoskich gangów
czy dzielnic przemysłowych. Twórcy postawili na wyidealizowane
ujęcia (taniec w korku na estakadzie), ale czy możemy winić o to
musical? W końcu taki już urok tego gatunku, że odrealniona
estetyka świata gra tu pierwsze skrzypce, na równi z muzyką.
A propos muzyki –
będę dozgonnie wdzięczny "La La Land" za przypomnienie
kolejnym pokoleniom, że istnieje jazz. Gatunek muzyczny niesłychanie
złożony, trudny w odbiorze, zwłaszcza dla dzisiejszych słuchaczy.
Sam liznąłem dopiero muzykę jazzową z kilku stron, starannie
zabierając się za kawałki żywe, lub utarte klasyki vel Dave
Brubeck (notabene którego "Take Five" towarzyszy mi w
czasie pisania tych wypocin). Mając na uwadze kulejący system
edukacji (lekcje muzyki to parodia w wielu szkołach) oraz brak jazzu
w mediach przystępnych dla młodego człowieka (youtuberzy), niech
Gosling snuje romantyczną opowieść o pięknie jazzu. I chrzanić
zarzuty, jakoby moment w którym wykłada on podstawy jazzu
zapatrzonej w niego niczym w obrazek Emmie Stone był seksistowski.
Przecież to on tu jest jazzowym pianistą do cholery. Król Theoden
zabronił córce brać udział w wojnie z Mordorem swojej córce,
Eowinie, we Władcy Pierścieni – czy to też uznamy za atak na
płeć?
Wracając do "La
La Land", w odróżnieniu od zjawiskowej Emmy Stone, uroczej
zarówno w scenach tanecznych jak i standardowych, Ryan Gosling
sprawia wrażenie lekko wybrakowanego emocjonalnie. Wolałbym widzieć
na jego miejscu kogoś, kto potrafi swoją ekspresją ukazać więcej
uczuć. Nie jestem w tej dziedzinie żadnym autorytetem, bynajmniej,
jednak na przestrzeni całego filmu Gosling był w moim odczuciu zbyt
sztywny. Emma Stone wypadła o wiele naturalniej i liczę na Oscara
dla niej – oraz wielu dla całego filmu. Nie sądzę jednak aby "La
La Land" utkwił głęboko i na długo w świadomości
społecznej. Na to, brakuje głębi, chociaż zakończenie daje do
myślenia. Przyznam szczerze, że przez cały seans byłem przekonany
o happy endzie historii głównych bohaterów. Błąd. Nie
spodziewałem się zakończenia w takim stylu, poczułem się
niesprawiedliwie potraktowany. Naiwnie liczyłem na radosny koniec,
jednak otrzymałem dobrą przestrogę, która lepiej utkwiła w mojej
pamięci niż jakiś tam miałki ostatni pocałunek. Dlaczego, ah
dlaczego, główni bohaterowie w pogoni za swoimi marzeniami,
rozgłosem i sławą, musieli podążyć zupełnie przeciwnymi
ścieżkami. Dlaczegóż to ich losy splatały się, splatały, by
potem popędzić na łeb, na szyję przed siebie, aby dalej i wyżej
w hierarchii, kompletnie zostawiając to wspólne szczęście...
Może i to wszystko
jest miałkie, może i dla wielu nudne, ale dla mnie "La La
Land" to bezkompromisowa przyjemność obcowania z czymś
estetycznym, miłym dla oka i ucha, przy czym naprawdę, ale to
naprawdę mało głupawym jak na dzisiejsze standardy. Polecam
każdemu, kto nie miał jeszcze możliwości zapoznać się z tą
produkcją. Kochajmy marzycieli!!!
Introwertyk
Powyższy tekst
powstał przed galą rozdania Oscarów, opublikowany tuż przed nią.
I owszem, liczę na jak największą ilość statuetek dla tej
produkcji. Piękne, nierealne historie też zasługują na swoje
miejsce w historii kina.
Mnie się zakończenie bardzo podobało, za to umiejętności wokalne aktorów już mniej. Z resztą się zgadzam 😊
OdpowiedzUsuńZ tymi umiejętnościami wokalnymi to faktycznie różnie bywało, ale "City of Stars" trafiło na stałe do mojej playlisty :)
Usuń