01:30

A dla kogo ta kolekcja? H&M vs. metal.

A dla kogo ta kolekcja? H&M vs. metal.
Photo credit: Diego3336 via Foter.com / CC BY

Będąc ostatnio w galerii handlowej, trafiłem na intrygującą kolekcję ubrań, która skłoniła mnie do napisania tego tekstu. Za tą kolekcją stoi sieć H&M a jej motyw przewodni to subkultura metalowa. Nie jest to pierwszy raz gdy H&M odwołuje się do tej grupy społecznej – 2 lata temu wpadli na pomysł, aby wprowadzić do sprzedaży kurtki z naszywkami zespołów metalowych, które nie istnieją. Sprytne podejście (można było wydać równe 0zł na licencjonowane nazwy), aczkolwiek nie do końca jestem pewien kto miał być odbiorcą takowych ubrań. Ludzie słuchający tej muzyki nie kupią ubrań z wyimaginowanymi zespołami, ponieważ manifestują ubiorem to czego słuchają a płyty nieistniejących zespołów trudno znaleźć gdziekolwiek. #sarkazm Ludziom, którzy nie słuchają tej muzyki, potrzeba zamanifestowania swoim wyglądem przynależności do tej subkultury będzie obca. Stąd tamta kolekcja trafiła w próżnię.

Wracając do tego co na chwilę obecną możemy znaleźć na wieszakach w H&M: oprócz stylizowanych na metalowe koszul, kurtek itp. trafić możemy na t-shirty – uwaga – prawdziwych zespołów! Szok, niedowierzanie. Czapki z głów, sypnięto groszem na prawdziwe zespoły.




Jednak i tu pojawia się pewien problem. Celowo, czy też nie, każda z koszulek różni się w pewien sposób od np. oryginalnej okładki płyty, której tytuł jest na owej koszulce, bądź grafika jest wzięta totalnie z dupy. Na przykład:


oraz:


Ewidentnie widać rozbieżność pomiędzy okładką albumu a H&Mowską wariacją na jej temat. I absolutnie rozumiem, że stoi za tym jakiś zamysł artystyczny, jednak trudność sprawia mi określenie grupy odbiorców tego typu ubrań. Znając dziesiątki ludzi powiązanych z subkulturą metalową śmiało twierdzę, że nie tego oczekują. Mając wybór pomiędzy t-shirtem odzwierciedlającym faktyczną część dokonań jakiegoś zespołu a "czymś podobnym" nie zdecydują się na kupno wszelkich wariacji.

Idźmy dalej, czym jeszcze zaskoczył mnie H&M? Ot na przykład, w tshircie ikonicznego grunge'owego zespołu, z tytułem ikonicznej płyty, ikoniczna okładka gdzieś się zapodziała:


Oryginał:



Dostajemy ogryzek samej okładki.
Ten sam los spotkał płytę "Ace Of Spades" zespołu Motörhead, również  mamy jakieś udziwnienie:


O proszę:


Jedyna grafika znaleziona przeze mnie w internetach, która jest podobna do wzoru z koszulki to motyw na kartach do gry sygnowanych logiem zespołu na których widnieje data 2014.  

Czyżby w ten sposób dało się zaoszczędzić na prawach do trademarków? O ile tshirt Slayera, który mają w ofercie, można dostać w oficjalnym, slayerowym sklepie internetowym, wygląda na to że czyimś wielce artystycznym zamysłem było wycięcie z okładki albumu "Killers" Iron Maiden, samego ryja maskotki zespołu – Eddiego.


I okładka płyty:



Jeszcze inny zabieg zastosowano w przypadku innej koszulki Metallicki oraz t-shirtu Guns N' Roses. Spójrzcie na te dwa zdjęcia:


Źródło inspiracji: 



Motyw wykorzystany przez H&M to motyw z czwartej trasy koncertowej Metallicki, która odbyła się w latach 1986-87. [ciekawostka – to właśnie podczas tej trasy koncertowej w wypadku samochodowym zginął basista Cliff Burton] I tutaj znowu podejrzewam, że albo ludzie nie będą o tym wogóle wiedzieć, albo nie kupią takiej koszulki – wielu potencjalnych nabywców urodziło się później niż sama trasa miała miejsce. Natomiast jeśli chodzi o Guns N' Roses, poniższy t-shirt to H&Mowska wariacja na temat drugiej trasy koncertowej zespołu "Use Your Illusion Tour" (1991-93) oraz płyty pt. "Use Your Illusion". Znów oczywiście zagubiła się część oryginalnego motywu, no ale cóż.


Oraz:


Tytuł płyty - w oryginale pod kątem 90° - obrócono.


Podsumowując – to nie wszystko co H&M ma do zaoferowania, jednak nie miałem wystarczająco czasu aby przejrzeć i przeanalizować wszystkie oferowane przez nich produkty okołomuzyczne. Ponadto w ofercie firmy znajdują się również ubrania "metalopodobne" np. Bluza z trudnym do rozszyfrowania napisem na plecach czcionką podobną do używanych w logach zespołów metalowych. Znajdziemy również swetro-katanę dżinsową (kiedyś obie części garderoby noszone osobno), spodnie bojówki oraz akcesoria o podobnej tematyce. Nasuwa się pytanie – czy popyt na tego typu stylistykę będzie odpowiednio duży i sprzedaż takich rzeczy przyniesie odpowiednio wysoki profit? Dla kogo jest ta kolekcja? Prawdopodobnie dla osób, które już teraz noszą t-shirty z logiem zespołu Ramones, "bo ładne" nie mając bladego pojęcia jaka historia się za tym co mają kryje. Jak już wspominałem wcześniej, nie posądzam osoby ze środowisk metalowych o naszykowanie sobie stylówki w H&M - wśród ubrań mających się do utartych w środowisku koszulek z oryginalnymi logami / okładkami albumów, jak klocki Lepin do Lego. 

Natomiast chińskie klocki są kilkukrotnie tańsze od oryginałów, tymczasem t-shirt z H&M kosztuje tyle samo, ile t-shirt z pełną okładką kupiony, ot choćby, w jednym z wielu internetowych sklepów.
A może to muzyka i te zespoły trafią niedługo na śmietnik historii, rozmyją wśród tysięcy innych mających tyle samo wyświetleń na YouTube, gdzie dziesiątki lat poświęcone na koncertowaniu nijak nie przekładają się na ilość wyświetleń. Może tego typu koszulki staną się kultowe jak koszulki z logo Jack Daniel's. Przecież nie zakładamy, że osoba w takim tshircie jest fanką destylatu dojrzewającego w dębowych beczkach. Chociaż nie spotkałem jeszcze wielu osób, stylizujących się na fanów metalu dla samej stylizacji odrzucając warstwę muzyczną. Wiem też, że sieciówki mody nie dyktują, są tylko jej odbiciem, refleksem słońca w tafli jeziora.

Nadto celem mojego artykułu nie jest zmuszanie ani nakazywanie nikomu co powinien nosić i jak to powinno wyglądać – po prostu zdziwiłem się gdy zobaczyłem, że metal jest trendy. Chciałem też wskazać gdzie można doszukać się rozbieżności, między "artystyczną" wizją H&M a oryginałem, który prawdopodobnie ich zainspirował. Chętnie poczytam Wasze opinie na temat tej kolekcji.


Przypominam również o FANPAGE'U oraz profilu na Twitterze, gdzie bywam, wcale często!

01:58

Chaos, eklektyzm. Muzyczna biografia introwertyka PART 2

Chaos, eklektyzm. Muzyczna biografia introwertyka PART 2

Witajcie w drugiej części podróży po muzycznych gatunkach, zespołach i utworach, które ujęły mnie na przestrzeni ostatnich kilku lat. Na wstępie chciałbym dodać, że zapomniałem w poprzednim wpisie zawrzeć jeden z najbardziej popieprzonych zespołów ostatnich 20 lat – System of a Down.



Amerykanie o ormiańskich korzeniach ujmują połączeniem porzędnego rozpierdolu z delikatnym (momentami) wokalem Serja Tankiana oraz bardzo zaangażowanymi tekstami. Właśnie w warstwie tekstowej zespół ten stara się mocno podkreślać bieżącą dla swoich czasów problematykę społeczno-polityczną. Warto zagłębić się w tej muzyce, zwłaszcza, że nad wszystkim unosi się ormiański duch i swoiste folkowe elementy, których nie uświadczymy u innych amerykańskich zespołów z tego gatunku.

Wracając do (jako takiej) chronologii, przyznać muszę, że chociaż większość znajomych postrzegała Behemotha jako pozerstwo, lubiłem posłuchać jak łoją. Klimatyczne i ciężkie – w sam raz na wieczór. Rozczarował mnie tylko sam Nergal – a to związek z Dodą, a to bycie jurorem w TVP, nie tego się po nim spodziewałem. Niemniej muzykę tworzy rewelacyjną. 



Na szczęście od tego miejsca będzie już tylko spokojniej. A propos Nergala, moje ostatnie odkrycie to projekt Me And That Man, współtworzony z Johnem Porterem, Absolutnie genialna płyta, kawałek Ameryki w moim domu. Gitary, harmonijka, blues i country jakiego nie powstydziliby się mieszkańcy południowych stanów USA. Dla mnie nowa jakość w polskiej muzyce, na równi z Organkiem.




Organek! O matkooo! Organek jest żywym dowodem na to, że studiowanie filologii angielskiej nie jest jeszcze końcem świata. Błyskawiczna kariera uświadomiła też wielu ludziom, że jest deficyt dobrego bluesa w mainstreamowych radiach i innych mediach. Miałem również przyjemność słyszeć Pana Organka na żywo na Woodstocku oraz na koncercie w katowickim Megaclubie - za każdym razem czuć było prawdziwy ogień ze sceny, emocje i niesamowicie profesjonalne granie. Organek to jedno z najważniejszych moich odkryć drugiej dekady XXI wieku i puchnę z dumy, że zaraziłem nim również kilku znajomych. Do Organka wracam przynajmniej raz w tygodniu i nie chce mi sie ten czort, kuźwa, znudzić!



Skoro cały czas obracamy się w gronie polskich artystów, wspomniałbym również Dawida Podsiadło. Długo nie potrafiłem się przekonać do muzyki indie, ale i do tego dojrzałem. Cenię sobie to w jaki sposób Dawid bawi się słowem, uwielbiam wsłuchiwać się w jego teksty. Żałuję, że postanowił zrobić sobie przerwę w karierze w momencie, w którym coraz częściej sięgałem po jego utwory, ale mam nadzieję że już za jakiś wróci z nowymi pomysłami.



Na koniec tej części pozwolę sobie jeszcze podrzucić Wam bardzo emocjonalny utwór Artura Rojka, Kłaniam się w pas człowiekowi, który zrobił tyle dobrego dla polskiej muzyki rozrywkowej. A ten konkretny utwór jest wzruszający, wręcz rozdzierający.



Podobno gdy umierasz, lecisz sobie, lecisz...

Nie chciałem wierzyć w słowa ludzi, którzy wyrośli z muzyki słuchanej w młodości i zaczęli częściej zwracać się ku innym gatunkom, bądź ku spokojniejszej muzyce. A spoglądając w lustro jeszcze trudniej mi uwierzyć, jak szybko moje gusta wyewoluowały w tę stronę. Mam poczucie, że zestarzałem się za szybko. Rodzice śmieją się, że do niektórych wykonawców dojrzeli po czterdziestce a ja już teraz chętnie z nimi słucham. M.in. chodzi o jazz, do którego nieśmiało się przymierzam i coraz chętniej sięgam po niektóre (te bardziej energiczne) kawałki. Na przykład Take Five, Dave'a Brubecka:



Mam nadzieję, że odkryję coraz więcej i więcej interesujących jazzowych wykonawców, chociaż do tych spokojniejszych póki co to podchodzę jak do jeża...

Przedostatnim fundamentem całej tej historii jest muzyka klasyczna. W pewnym momencie mojego krótkiego życia uparłem się, że muszę coś więcej o niej się dowiedzieć. Jak pomyślałem, tak zrobiłem - oczywiście jak na człowieka z XXI wieku przystało na YouTubie. Dumny z siebie włączyłem kompilację 100 najsłynniejszych utworów klasycznych i zabrałem się za wypisywanie tych najciekawszych. Analogicznie do samowprowadzenia się w świat jazzu - rozpocząłem od tego co ma pierdolnięcie, od heavy metalu rozpisanego na całe orkiestry. I również w tym wypadku nie mam cierpliwości do wolniejszych i delikatnych dzieł. Kajam się i wstyd mi, ale też mądrzejszy niż kiedyś nie idę w zaparte; mam świadomość, że kiedyś do tego dojrzeję, prędzej czy później, a na pewno w odpowiednim momencie. Tymczasem, oprócz Dvoraka, Prokofieva, czy Brahmsa, "W Grocie Króla Gór" Edwarda Griega mogę słuchać bez końca dusząc przycisk replay.



Ostatnią częścią muzycznego świata, która wywiera wielki wpływ na moje emocje i samopoczucie jest muzyka elektroniczna, lecz nie byle jaka. Nie posądzam siebie o górnolotność, jednak muszę stwierdzić iż jedna gra zmieniła moje postrzeganie przyszłości diametralnie. Deus Ex: Human Revolution. Historia Adama Jensena to pierwsza gra, w czasie której się stresowałem. Stresowałem się śledząc akcję dziejącą się w niedalekiej przyszłosći - była ona tak realna, tak prawdziwa. Cyberpunk z wielce pesymistyczną wizją społeczeństwa ludzkiego, augmentacja ciał, korporacje z wielką władzą dżizass, nie jestem zwolennikiem żadnych teorii spiskowych, ale ta gra odmieniła całkowicie moje podejście do przyszłości. Jednym z powodów które stanowią o geniuszu tej produkcji jest soundtrack. Poznajcie Michaela McCanna.



Słuchając soundtracku z Deus Ex stresuję się. Muzyka jest rozdzierająca, połączenie elektroniki z żywymi instrumentami uderza w czułe tony duszy. Zawsze mnie sponiewiera, bez względu na to czy słucham dwudziesty czy osiemdziesiąty raz. Nie jestem w stanie zdefiniować i nazwać konkretnie jaki to gatunek muzyczny, ale mogę bez końca zagłębiać się w takie klimaty, kojarzące mi się ponuro z przyszłością. Wciąż nie umiem się nadziwić jaką niesamowitą instytucją jest taka gra, o której myśli się prawie dziennie, przejście której zostawia swoje skutki na długi długi czas.



I never asked for this...

Za pośrednictwem muzyki z DE:HR, dotarłem również do muzyki posiadającej najbardziej skomplikowaną nazwę ever. Poznajcie Epic Aggressive Modern Hybrid-Orchestral Music! Jeśli ktoś zna więcej muzyki tego typu to dajcie znać w komentarzach lub napiszcie do mnie na facebooku. Chłonąłbym.



Zbliżamy się do końca tego wpisu. Trzy najświeższe odkrycia muzyczne, których dokonałem to Indila, Stromae oraz Die Antwoord. Do każdego z tych wykonawców przekonywałem się bardzo bardzo długo. Żałuję że tak późno otworzyłem się na muzykę francuską, belgijską i południowoafrykańską. Teraz z większą uwagą przypatruję się temu co kiedyś z miejsca odrzucałem.



Indili słucham głównie z zamkniętymi oczami. Wywołuje wielkie emocje. I znów żałuję iż w momencie w którym "odkryłem" jak mistycznym doznaniem jest słuchanie jej hipnotyzującego głosu - słuch o niej zaginął. Obyśmy doczekali kolejnych płyt i singli!



Stromae (jakżeby inaczej) wpisuje się w trend artystów, którzy spizgali się gdy zacząłem ich słuchać i na wyprzódki zawieszają karierę. Stromae stwierdził, iż woli zająć się póki co produkcją muzyki dla innych artystów. Szlag.
Dotarcie do tłumaczeń jego tekstów ujawniło mi artystę pop, który niesie mocny przekaz swoimi piosenkami oraz ma rewelacyjny image. Jest w centrum i na uboczu, chudy jak szczapa, dwumetrowy Belg śpiewając wizualizuje (Jakóbiak czemu zepsułeś to słowo!) wiele moich refleksji. A do tego teledyski!


I najbardziej pojebani ludzie na sam koniec. Wypełnili na mojej muzycznej półeczce dziurę po Mansonie, który przeraźliwie obniżył loty na starość. Moje zapotrzebowanie na creepy klimat w pełni pokryło to trio z RPA. Damn, Nie wiem ile trzeba zażywać srogich substancji żeby stworzyć coś takiego, ale nawet na trzeźwo słuchanie ich utworów jest niesamowicie satysfakcjonujące. Teledyski pierwsza klasa, Yolandi niszczy już samym spojrzeniem. Rewelacja.

I już całkiem na końcu #guiltypleasure do którego trudno mi się przyznać. Jedyny utwór Gimpsona, który nie jest dobry - jest ZAJEBISTY. Tekst 10/10, identyfikuję się z nim w pełni i inkorporuję do psyche natychmiastowo. Karmię nim moje ego regularnie, chociaż z punktu widzenia ludzi, którzy znają się na takiej muzyce to nic ciekawego. Taki ot, kawałek. Lecz satysfakcjonujący a o to przecież chodzi. A kim jest Gimpson? Gimper - człowiek w moim wieku, który ma milion subskrybcji na YouTube dzięki nawalaniu w gry komputerowe. Znacie więcej takich kawałków (przynajmniej częściowo) o retoryce? Piszcie.



I tak oto prezentuje się cały ten dziki zestaw, rozstrzał osobowości od głębokiej elektroniki po death metal i Mozarta. Z pewnością zapomniałem o wielu zespołach, ale kogo interesowałaby tabelka w Excelu z setkami zespołów. Jeśli ktoś dotarł do tego miejsca - jestem zaszczycony. Miło mi, że poznałeś część mnie. Myślę, że co jakiś czas zbiorę do kupy kolejne odkrycia i podzielę się z Wami. A już niedługo kolejne wpisy.

Stay tuned!

02:32

Muzyczny eklektyzm. Muzyczna biografia introwertyka. PART 1

Muzyczny eklektyzm. Muzyczna biografia introwertyka. PART 1

Wieczór, za oknem deszcz, nikt już nie kręci się po małym miasteczku. Mój pokój, biurko, laptop, słuchawki. Muzyka, muzyka, muzyka ...

Brzmi to jak jeden z najbardziej infantylnych truizmów, ale muzyka towarzyszy mi cały czas jako konstrukt, który wpływa na życie czy emocje, a także stoi u podstawy wspomnień. Z wieloma utworami bowiem mogę sobie skojarzyć konkretną sytuację życiową. I chociaż jest to więcej niż pewne, że większość ludzi ma takie konotacje związane z muzyką, zamierzam przytoczyć mój prywatny "muzyczny życiorys". Pisząc ten wstęp nie jestem pewien, czy przypadkiem forma tego wpisu nie rozrośnie się do dwóch takowych, wyjdzie w praniu. Sądzę natomiast, iż muzyczne portfolio każdej osoby jest warte uwagi – zwłaszcza dywersyfikacja i rozstrzał gustów, bo z każdej rozbieżności wynikają interesujące połączenia.

Oprócz kilku kawałków kojarzonych z, uwłaczających godności, szkolnych dyskotek – samoświadomość muzyczna rozwinąłem dopiero w 2 klasie gimnazjum. Wcześniej rodzice próbowali zainteresować mnie swoim zbiorem płyt i kaset, ale jak to dziecko, byłem oporny. Na pewno męczyłem (nie wiem dlaczego w sumie) dwupłytowe wydanie koncertowe "In The Absence of Pink" zespołu Deep Purple, z 1985 roku. Utwór Smoke On The Water dzieciakowi przypadł do gustu. Mając 9 lat, rodzice wzięli mnie również na koncert Purpli, ale uśpiłem się w czasie niego, fortunnie budząc na interesujący mnie dym na wodzie. Oprócz tego, do gimnazjum nie rozwijałem się muzycznie w żaden sposób.



To sobie włączałem na wieży rodziców mając parę lat!

Pierwsze co trafiło do mnie to Metallica. Fajnie i prosto łoili. Zaopatrzyłem się w koszulkę z okładką albumu "Ride the Lightning" i maszerowałem dzielnie po gimnazjum w słuchawkach, w których napierdalała perkusyjna ameba (Lars Ulrich) i spółka.



Dokładnie to nagranie było przełomowe dla mojego romansu z Metallicą. 

Ograniczony muzyczny świat składający się z kilku utartych (teraz już) klasyków typu "Seven Nation Army" niespodziewanie rozszerzył się w interesującą stronę. Przyjaciel zabrał mnie w podróż do mroźnej Skandynawii, gdzie każdy muzyk robi z instrumentów jesień Średniowiecza i zachowuje się, jakby miał zaraz wykopytkować do Valhalli. Szanuję. Pierwszym tropem było Ensiferum i Amon Amarth. I w ten sposób zacząłem zgłębiać folk metal zagraniczny. O polskim nie miałem bladego pojęcia.


Ahh śnieg, Wikingowie, topory, koniec gimnazjum. 

Zakochałem się w holenderskim zespole Heidevolk. Ogień. Do dzisiaj mam do nich największy sentyment z całego folkowego świata. Idealne proporcje riffów gitarowych, walenia po garach, melodyjności i metalowego młynu. Nie za szybko nie za wolno.



O Holender! To było to! Clou tamtych dni.

I w tym momencie następuje w tył zwrot i muzyczne zainteresowania introwertycznego młodego głąba pomknęły w kierunku subkultury emo i zespołów core'owych. Czemu? Wydawało mi się, że za tymi jebniętymi grzywkami stoi jakaś filozofia faktycznego wyobcowania i bycia kimś rzeczywiście innym. Byłem przekonany, że aspiruję do grupy, w której czułbym się jak ryba w wodzie.


I walk alone ... 

Chuja tam.

Okazało się, że filozofii to tam nie ma prawie żadnej, jest wygląd. Image. Po pewnym czasie gdy się znudził, zorientowałem się że jestem ostatni na placu boju dzierżący dumnie chorągiew niezrozumianego przez świat nastolatka. Relatywnie późno wykolegowałem się z tego świata, chociaż uważam ten moment za odpowiedni. Jeśli istnieje jakiś bóg czy inna wszechmoc, niech błogosławi osoby kochające nas prawdziwie i szczerze.



Ten image to z pomyślunkiem panie sąsiedzie, z pomyślunkiem...

Z tego wszystkiego została muzyka. Darzę ją również ogromnym sentymentem. Wpadłem w manię odkrywania coraz to kolejnych zespołów. Asking Alexandria, Black Veil Brides, Billy Talent, Blessthefall, Escape the Fate, From First To Last ... mogę wymienić mnóstwo. Wszystkie takie same. Smutne niby, ale sprowadzające się do jednego – nużącego – mianownika: nastolatki napierdalają w opór.



Chłopaki przynajmniej nie przynudzały we wstępie (4 sekunda). 

Do większości wracam rzadko, za wyjątkiem trzech zespołów, które do dzisiaj dudnią regularnie w słuchawkach, ładując moje mentalne baterie. W jaki sposób? Mimo upływu lat dalej uważam, że na płaszczyźnie tekstowej odnajduję zrozumienie i odbicie siebie samego. Plus fajne riffy. Jakie to zespoły? Green Day, którego już linkowałem, a także Billy Talent oraz Three Days Grace. Absolutnie fenomenalne ekipy. I nie sądzę by kiedykolwiek mi się znudziły.



Ciary do dziś!

Jeśli jedną z glinianych nóg tego muzycznego kolosa była muzyka zagraniczna, drugim kikutem w tamtym okresie był przede wszystkim Happysad. Chociaż muzycy nie próbowali się stylizować na subkulturę emo, ten "studencki rock" zgromadził wielu emo fanów. I nie tylko takich, bo teksty i muzykę mieli bardz, ale to bardzo dobre. Niestety jest to jedna z tych namiętności, które nie przetrwały próby czasu. Od większości kawałków już się teraz odbijam, postrzegam je jako zbyt infantylne. Sorry Winnetou.



Jeden z ostatnich happysadowych bastionów na mym muzycznym polu bitwy. 10/10!

Przyszła pora na ikonę. Iron Maiden. To nie jest zespół. To niedościgniony ideał wszystkiego. Mogę tu przypierdolić laurkę zapisaną maczkiem. Formatu A4. Lecz niech to muzyka o sobie stanowi.




Rozkłada na łopatki. Na całe życie. 

Najbardziej wyjątkową osobą na świecie jest ktoś, kto za rękę, jak dzieciurka wprowadza Cie w świat takiej idealnej muzyki. Maideni wielkim zespołem są i basta. Oczywiście pobieżnie znałem ich już wcześniej, ale samemu nie byłem w stanie określić genialności Bruce'a i spółki.



Ten głos ...

Kolejne zespoły za które jestem wdzięczny to Hunter, Clock Machine i Riverside. Udało się też sprawić, że przeprosiłem się z Comą. Troszeczkę.


We krwi to jeszcze dodatkowe +10 do umiejętności kształtowania tekstu w dziki sposób. 

Etap liceum kończyłem zwrotem w kierunku rockowych klasyków. Uświadomiłem sobie, że trzeba poznać co stoi u podstaw nowszych rzeczy, które słuchałem. I tu przyszła kolej przede wszystkim na Black Sabbath.

Epickość pierdyliard procent.

W którą stronę zawędrowałem po osiągnięciu pełnoletności opiszę następnym razem. I tak wystarczająco jest tu propozycji muzycznych. Z czym się identyfikujecie? Możecie napisać w komentarzach! Jeśli o jakichś zespołach zapomniałem, napewno wspomnę o tym w części drugiej.

Spoiler alert: R+ zasługuje na osobny wpis.


Stay tuned!

23:44

Wychowanie fizyczne na Uniwersytecie Śląskim - bolączka studentów.

Wychowanie fizyczne na Uniwersytecie Śląskim - bolączka studentów.


To był emocjonujący poniedziałek. Wszyscy na uczelni od rana spięci, zestresowani. Nerwowo kontrolują ilość baterii w smartfonach, rzucają spojrzenia na swoje laptopy, przestępują z nogi na nogę. Chociaż mają jeszcze mnóstwo czasu, oczekują na to, co o godzinie 16:00 odciśnie piętno na całym semestrze. Wychowanie fizyczne.

Wychowanie fizyczne na Uniwersytecie Śląskim pojawia się dwa razy w trakcie pięcioletnich studiów, w większości przypadków na drugim i czwartym roku. Trwa jeden semestr i jest zmorą studentów, nie tylko tych leniwych i stacjonarnych jak punkt ksero, ale też aktywnych i uprawiających jakikolwiek sport.

Co tak bardzo sponiewierało mnie i innych wyczekujących magicznej godziny 16:00? Rekrutacja na wychowanie fizyczne. Tak, system rekrutacji, który jest wyjątkowy.

Rejestrację na wychowanie fizyczne przeprowadza się na Uniwersytecie Śląskim przy pomocy tzw. Rejestracji żetonowej. Każdy ma prawo zapisać się na jedne zajęcia, z kilkunastu dostępnych dyscyplin. Zajęcia odbywają się w kilku miejscach m.in w Katowicach i w Sosnowcu. I tu pojawia się pierwsza kwestia, którą student musi wziąć pod uwagę – jeśli studiujemy na sosnowieckich wydziałach, dojazd do Katowic tylko na WF jest jednak niedogodnością. Zwłaszcza gdy ktoś mieszka w przeciwnym kierunku np. Zawiercie czy Myszków. Stąd tendencja wśród studentów do wybierania zajęć jak najbliżej swojego wydziału, co często oznacza rezygnację z niektórych dyscyplin (pływanie jest w Katowicach, więc łącznie z przebraniem się czy wysuszeniem włosów, powrót zajmuje wieki). Kolejny aspekt, który musimy brać pod uwagę, to wielkość grup zajęciowych, w większości kilkunastoosobowych. Ilość miejsc na jednych zajęciach jest ograniczona, a chętnych na najpopularniejsze i najwygodniejsze zajęcia o wiele więcej. Następnie trzeba zwrócić uwagę na godzinę, o której dany WF się odbywa. Każdy szuka takiej, aby zajęcia zazębiały się z normalnymi wykładami i ćwiczeniami na uniwersytecie (nikt nie chce jeździć np. Z Bytomia czy Tarnowskich Gór dodatkowo do Sosnowca o innej porze niż zajęcia lub w dzień wolny). Ja przed rozpoczęciem zapisów upatrzyłem sobie tenis stołowy o godzinie 12:45, aby po półtorej godziny uganiania się za małą piłeczką od razu pójść na zajęcia o 15:00. Nie wszyscy jednak mają możliwość dopasowania wszystkich zajęć, nadto gdy byłem na drugim roku, już po rejestracji na WF zmienił się plan, co skonfundowało część ludzi, którym w tej sytuacji nakładały się na siebie dwa zajęcia. A wychowania fizycznego nie można sobie odpuścić tak po prostu – warunkiem uzyskania zaliczenia jest 100% frekwencja. Jeśli kogoś nie było na zajęciach bez ważnego powodu, który usprawiedliwia daną osobę, trzeba odrobić zajęcia w inny dzień, najlepiej w ramach tej samej dyscypliny. To wszystko nie jest aż tak problematyczne dla studentów zamieszkujących akademiki w pobliżu swoich wydziałów oraz dla niepracujących. Jeśli ktoś dorabia sobie np. popołudniami to WF bardzo komplikuje życie. Sam psioczę na niego, chociaż uwielbiam się ruszać, grać w tenisa oraz biegać. Tenis stołowy wybrałem czysto pragmatycznie – chcę dostać zaliczenie z czegoś co mnie nie zmęczy, wpasuje się w plan zajęć i nie zajmie czasu, który mogę poświęcić na dorabianie sobie bądź uprawianie sportu we własnym zakresie.
Takie dyscypliny mają do dyspozycji studenci rejestrujący się na wychowanie fizyczne.


Samo zapisanie się na WF to też niezła przeprawa. O tej magicznej godzinie – 16:00 w poniedziałek – otwiera się rejestracja i bazuje na systemie "kto pierwszy ten lepszy". Byliśmy więc zmuszeni poprosić wykładowcę o przerwanie ćwiczeń aby zdążyć załapać się do odpowiedniej grupy. To było naprawdę stresujące doświadczenie: w systemie USOS odliczanie do zera do równej godziny skwitowaliśmy gromkim odliczaniem na głos niczym w sylwestrową noc. Gdy wybiła równa godzina, wszyscy grzecznie odświeżyli stronę i kliknęli ikonkę zapisania się do grupy. Następnie spędziliśmy kilkadziesiąt sekund modląc się, aby system nie padł. I wreszcie ... tak! Udało się! Mamy nasze upragnione zajęcia. O godzinie 16:01 upatrzony przeze mnie tenis stołowy był niemal pełen – 15 osób zapisanych na 16 miejsc. Kto nie mógł być online w momencie startu rejestracji, mógł mieć duży problem. Niektóre kierunki miały dostęp do rejestracji dzień później, gdyż skończyły się żetony.
Osoby, które zapisały się i udały na pierwsze zajęcia z pływania były również mocno zdziwione – zbyt mało przebieralni, kobiety przebierały się w otwartych prysznicach, nie było również zamykanych szafek. Część osób brała plecaki i torebki na basen aby nie zostawiać na widoku telefonów, portfeli czy kluczy.


Chociaż świadomy jestem tego, iż cały ten system trudno udoskonalić i każdy student ma równe szanse na dopasowanie do siebie odpowiednich zajęć, cała ta sytuacja stresuje i irytuje wielu z nas.  

01:05

Oczywista oczywistość, czyli Introwertyk vs. "La La Land"

Oczywista oczywistość, czyli Introwertyk vs. "La La Land"

Oczywista oczywistość – "La La Land" jest laurką złożoną przez Hollywood, Hollywoodowi. Aby nie zatarło się wspomnienie o dziełach takich jak "Deszczowa piosenka". Film całkiem przewidywalny, no może za wyjątkiem zakończenia, które pozostawiło mnie z wielkim niedosytem po zakończeniu seansu.

O filmach takich jak "La La Land" zawsze jest bardzo głośno. Maszyna piarowa ruszyła pełną parą na długo przed premierą, co przełożyło się na multum ludzi w kinie, z których wielu musical zobaczyło pierwszy raz w życiu. I to jest wartość dodana, którą się ceni. Klasyki z Hollywood przecież dla wielu trącą myszką a ludzie z mojego pokolenia traktują dziesięcioletni film jako stary, co zawsze spotyka się z moją dezaprobatą. Filmy nie starzeją się tak szybko, to nie flagowe smartfony, które na bieżąco wylatują z pierwszego obiegu. Może z wyjątkiem horrorów, i szeroko pojętego fantasy, gdzie archaiczne metody wprowadzania na obraz instytucji nie z tego świata ma prawo wyglądać fatalnie w porównaniu do tego, co oferuje nam dzisiejsza grafika komputerowa.

Wracając do "La La Land", film naprawdę przypadł mi do gustu. Wskoczył na mentalną półkę na której siedzi również "Duma i uprzedzenie" Jane Austen. Na półkę gdzie miłość przeplata się z estetyką. Albowiem "La La Land" zaskakuje wyrazistością planów oraz przedstawieniem Los Angeles tak jaby wykrojonego z przedmieść, dzielnic czarnych i latynoskich gangów czy dzielnic przemysłowych. Twórcy postawili na wyidealizowane ujęcia (taniec w korku na estakadzie), ale czy możemy winić o to musical? W końcu taki już urok tego gatunku, że odrealniona estetyka świata gra tu pierwsze skrzypce, na równi z muzyką.

A propos muzyki – będę dozgonnie wdzięczny "La La Land" za przypomnienie kolejnym pokoleniom, że istnieje jazz. Gatunek muzyczny niesłychanie złożony, trudny w odbiorze, zwłaszcza dla dzisiejszych słuchaczy. Sam liznąłem dopiero muzykę jazzową z kilku stron, starannie zabierając się za kawałki żywe, lub utarte klasyki vel Dave Brubeck (notabene którego "Take Five" towarzyszy mi w czasie pisania tych wypocin). Mając na uwadze kulejący system edukacji (lekcje muzyki to parodia w wielu szkołach) oraz brak jazzu w mediach przystępnych dla młodego człowieka (youtuberzy), niech Gosling snuje romantyczną opowieść o pięknie jazzu. I chrzanić zarzuty, jakoby moment w którym wykłada on podstawy jazzu zapatrzonej w niego niczym w obrazek Emmie Stone był seksistowski. Przecież to on tu jest jazzowym pianistą do cholery. Król Theoden zabronił córce brać udział w wojnie z Mordorem swojej córce, Eowinie, we Władcy Pierścieni – czy to też uznamy za atak na płeć?

Wracając do "La La Land", w odróżnieniu od zjawiskowej Emmy Stone, uroczej zarówno w scenach tanecznych jak i standardowych, Ryan Gosling sprawia wrażenie lekko wybrakowanego emocjonalnie. Wolałbym widzieć na jego miejscu kogoś, kto potrafi swoją ekspresją ukazać więcej uczuć. Nie jestem w tej dziedzinie żadnym autorytetem, bynajmniej, jednak na przestrzeni całego filmu Gosling był w moim odczuciu zbyt sztywny. Emma Stone wypadła o wiele naturalniej i liczę na Oscara dla niej – oraz wielu dla całego filmu. Nie sądzę jednak aby "La La Land" utkwił głęboko i na długo w świadomości społecznej. Na to, brakuje głębi, chociaż zakończenie daje do myślenia. Przyznam szczerze, że przez cały seans byłem przekonany o happy endzie historii głównych bohaterów. Błąd. Nie spodziewałem się zakończenia w takim stylu, poczułem się niesprawiedliwie potraktowany. Naiwnie liczyłem na radosny koniec, jednak otrzymałem dobrą przestrogę, która lepiej utkwiła w mojej pamięci niż jakiś tam miałki ostatni pocałunek. Dlaczego, ah dlaczego, główni bohaterowie w pogoni za swoimi marzeniami, rozgłosem i sławą, musieli podążyć zupełnie przeciwnymi ścieżkami. Dlaczegóż to ich losy splatały się, splatały, by potem popędzić na łeb, na szyję przed siebie, aby dalej i wyżej w hierarchii, kompletnie zostawiając to wspólne szczęście...

Może i to wszystko jest miałkie, może i dla wielu nudne, ale dla mnie "La La Land" to bezkompromisowa przyjemność obcowania z czymś estetycznym, miłym dla oka i ucha, przy czym naprawdę, ale to naprawdę mało głupawym jak na dzisiejsze standardy. Polecam każdemu, kto nie miał jeszcze możliwości zapoznać się z tą produkcją. Kochajmy marzycieli!!!

Introwertyk


Powyższy tekst powstał przed galą rozdania Oscarów, opublikowany tuż przed nią. I owszem, liczę na jak największą ilość statuetek dla tej produkcji. Piękne, nierealne historie też zasługują na swoje miejsce w historii kina.  

23:24

Dualizm w filmie "Sztuka Kochania. Historia Michaliny Wisłockiej".

Dualizm w filmie "Sztuka Kochania. Historia Michaliny Wisłockiej".

Na salę kinową wybrałem się z lekkim niepokojem. Spodziewając się czegoś na kształt komedii romantycznej osadzonej w siermiężnych czasach komuny, nie byłem pewien na co liczyć w czasie seansu. Kim była Michalina Wisłocka – wiedziałem, "Sztuki kochania" nie czytałem (jeszcze).

Rzeczywistość szybko rozwiała moje obawy. Film okazał się niebywale estetyczny na płaszczyźnie obrazu, dźwięku oraz gry aktorskiej. W zupełnie inny sposób oddaje klimat tamtych czasów, unikając klasycznych epizodów z pałującą milicją i protestującymi robotnikami na czele. Jednak to właśnie dualizm, swoista dwubiegunowość historii opowiedzianej w filmie najbardziej utkwiła mi w pamięci.

Ów dualizm przejawia się w tej produkcji na wielu płaszczyznach. Michalina Wisłocka wyrasta na romantyczną osobowość, która przyjmuje pacjentki w gabinecie jednocześnie zanurzając je w ciepłej toni polskiej muzyki rozrywkowej tamtych czasów. Z pasją opowiada ludziom o fizjologii, za którą kryje się mistycyzm aktu płciowego. Wskazuje jak upiększyć ten aspekt życia i wydostać go na światło dzienne. Tymczasem sceny seksu w filmie są trywialne, wręcz płytkie. Na szybko, z pośpiechem, z niewielką dozą romantyzmu. Przedstawione zgodnie z kanonem filmów rozrywkowych XXI wieku. W mojej opinii, kłóci się to z tym, co Wisłocka chce ludziom przekazać.

Również każdy zawód miłosny głównej bohaterki uderza w widza z ekranu i wywołuje smutek. Ani życie w trójkącie, ani miłość znaleziona poza Warszawą nie kończą się happy endem. Traci męża, traci przyjaciółkę, traci również dzieci – jedno wyjeżdża z ową przyjaciółką, dla drugiego nie ma wystarczająco czasu. Chociaż w niektórych scenach widać ból w oczach Wisłockiej, dobrze kryje się z nim próbując pokonać aparat władzy w drodze do opublikowania swojej książki.


Komuniści odmawiający Wisłockiej publikacji, lecz czytający "Sztukę Kochania" pokątnie, mąż Michaliny, któremu życie w trójkącie to za mało i "zalicza" inne kobiety wręcz hurtowo czy zwykli ludzie marzący o spełnieniu fantazji seksualnych, ale oficjalnie milczący i skryci – świat paradoksów wykreowany przez Sadowską. Jest intrygujący, skłania do refleksji. Zasmuca wielokrotnie, chociaż jest historią pozytywną. W końcu w polskim kinie pojawiła się dwutorowa historia (nawet konstrukcja filmu opiera się na przeplatanie głównego wątku mnogością retrospekcji), w której każda strona medalu jest równie ważna, odważna oraz wartościowa. No, może oprócz stricte scen seksu. Pośpiechowi mówimy nie. 

Introwertyk

09:00

Moje pokolenie, czyli komentarz do wywiadu z prof. Jarniewiczem

Moje pokolenie, czyli komentarz do wywiadu z prof. Jarniewiczem

Z wielką przyjemnością przeczytałem wywiad z prof. Jerzym Jarniewiczem dotyczący kontrkultury, studentów i zmian. Z mojej perspektywy trudno nie zgodzić się z profesorem, zwłaszcza, że jest wiele kwestii paralelnych pomiędzy jego i moim życiem. Zachęcam was również do przeczytania tego wywiadu: O TUTAJ SOBIE KLIKNIJCIE TU O!

Nie wstrzeliłem się w dobry prąd myślowy, będąc urodzonym w połowie lat 90. XX wieku. W chwili obecnej mam 22 i 1/4 lat i nie czuję się elementem jakiejś masowej kultury bądź kontrkultury.

Jerzy Jarniewicz: Urodziłem się trochę za późno. Mój rocznik ’58 był „sandwiczowy”, pomiędzy hippisami a punkami. Za to spóźnienie zapłaciłem słono, bo pierwsza połowa lat 70., na którą przypadła moja młodość, to najkoszmarniejszy czas w kulturze: Abba, disco, fryzury na małpę, sukienki zwane bananówami...

Dzisiejsza popkultura potrafi być nawet bardziej żenująca niż ta oscylująca pomiędzy hipisami a punkiem. Trudno nawet określić jakiś zamysł, który wiódłby prym wśród moich rówieśników. Dwa słowa przychodzą mi do głowy gdy próbuję nazwać jak najogólniej czym się – jako pokolenie – zajmujemy: konsumpcja i seriale. Któż by pomyślał, że śmialiśmy się z "Mody na sukces" i innych oper mydlanych a teraz namiętnie oglądamy "Grę o Tron" itp. Nie przepadam za serialami, nie chłonę ich hurtowo jak moi rówieśnicy, ale również mam słabość do niektórych ("American Horror Story", "The Killing"). Jednak bawi mnie gdy na siłę ludzie twierdzą, iż te nowe "superprodukcje" serialowe różnią się czymś od klasycznych oper mydlanych. Niektóre z nich mają już po kilka sezonów, kilkadziesiąt odcinków a w nich wybujałe motywy miłosne równie zaplątane jak w "M jak miłość". To co ciągnęło ludzi w latach 90. do "Niewolnicy Izaury" to ciągnie moje pokolenie do "Gry o Tron". Konsumpcja natomiast napędza się sama, z lekką pomocą wielkich marek. Zarówno w branży motoryzacyjnej jak i np. producenci telefonów coraz szybciej wypuszczają kolejne flagowce. A moje pokolenie jest doskonałe do konsumowania tego typu produktów m. in. Dzięki rodzicom. Rodzicom, którzy wychowali się w czasach komuny, gdy sklepy świeciły pustkami a dolary na dżinsy zbierało się wieki. Hołdują oni dziwnej idei pt. "My tego nie mieliśmy, więc dajmy to dzieciom". Tak było już od przedszkola – wyścig po lepszy piórnik, rower i zegarek na Komunię Św., skuter w gimnazjum, pierwsze auto itd.

Na palcach jednej ręki mogę policzyć rówieśników żyjących zgodnie z jakąś ideologią, lub konsekwentnie forsujących swoje podejście do życia. Konformizm jest poprostu wygodny. Ja też nie jestem bez winy, bo dupy z domu nie ruszyłem np. na protest studentów i pracowników akademickich a należało się. Po prostu się, kurwa, należało.

Młodość, czyli gotowość na zmiany, praca jako zabawa, przyjemność ponad obowiązek, życie chwilą obecną. To dorośli, jeśli coś robią, zastanawiają się, czy im się to przyda. Młodzi myślą kategoriami dnia dzisiejszego, oczekują natychmiastowej gratyfikacji. Ale za tym idzie głębsza myśl, że nie należy traktować życia instrumentalnie. Jeśli studiujemy, to dlatego, że nas to interesuje, a nie dla lepszej posady, z której więcej odłożymy na emeryturę.

Niesamowite, że tak często sprawdza się powiedzenie "historia kołem się toczy". Co kilkadziesiąt lat powtarzają się te same schematy, które potem odchodzą w niepamięć, przychodzą idee (lub ich brak), rozmywają się i znów, i znów, i znów... To o czym pisze prof. Jarniewicz jest widoczne w mym pokoleniu na co dzień, aczkolwiek więcej ludzi decyduje się na zyskowne studia. Po części dlatego, że niewiele ich interesuje. Jak chorągiewka, mogą być filologiem, prawnikiem, albo informatykiem. Co wyjdzie. Byleby był "hajs".

Kontrkultura lat 60. jest dla mnie wybitnym zjawiskiem. Młodzi ludzie ze wszystkich stron świata rozpierdolili wszystko. Nie da się inaczej tego nazwać. Prof. Jarniewicz podkreśla, że ruchy kontrkulturowe były obecne nie tylko na Zachodzie – również za żelazną kurtyną czy na Dalekim Wschodzie. Coś tkwiło w ludziach, rozbite na jednostki, ale jednak wspólne poczucie, że coś ze światem jest nie tak. Była w ludziach również odwaga. Podziwiam ich zdolność do zakwestionowania wszystkiego. Poddania w wątpliwość każdej gałęzi kultury.

Jedna rzecz napewno dalej tkwi w ludziach mimo upływu tylu lat od 1968r. To poczucie beztroski, życie dniem dzisiejszym oraz silne nastawienie na rozrywkę. Krąży już wiele historii w internecie o sfrustrowanych pracownikach działu HR, którzy męczą się okrutnie z pokoleniem lat 90. na rozmowach kwalifikacyjnych. Gwarant zapewnienia wystarczającej ilości czasu na swoje sprawy wydaje się być dla nas kluczowy. Ponadto mamy ponoć fantastyczne rozeznanie w zarobkach i odpowiedź na pytanie "Ile Pan / Pani chciałaby zarabiać?" wywołuje szok, zawał albo spazmy radości rekruterów.

O tym, co jest realistyczne, często decyduje za nas ktoś inny. Ale czy jest jakaś stała definicja niemożliwego? To, co było niemożliwe 10 lat temu, jest możliwe dzisiaj. Realizm polega na tym, żeby myśleć samodzielnie i nie przyjmować za dobrą monetę tego, co SIĘ uważa, SIĘ mówi, SIĘ przyjmuje.

Niełatwo jest myśleć samodzielnie. Wielokrotnie łapię się na tym, iż z powodu zbyt wielu bodźców, mediów (zwykłych oraz społecznościowych) itd. nie mam czasu ani siły na głębszą analizę jakiejś sprawy. Czasem przyjmuję stanowisko machinalnie, intuicyjnie. Błąd. Za każdym razem trzeba dać sobie w twarz i przypomnieć: żyjemy w epoce post-prawdy, która prowadzi nas do pochopnych decyzji. Zbyt łatwo przychodzi postawienie się po określonej stronie barykady, ale my to chyba lubimy. Zabarykadować się i katapultować w świat inwektywy, hejty i inne gówno.

Wydaje mi się, iż najważniejszym aspektem rozmowy z prof. Jarewiczem jest kwestia zachowania się środowisk uniwersyteckich.

Nie widzi pan buntu na uniwersytecie?
– Jaki bunt? Apatia, zobojętnienie, poczucie, że nie ma się wpływu na rzeczywistość. Środowisko akademickie skapitulowało. A to studenci przecież byli w latach 60. społecznością najbardziej aktywną i zradykalizowaną. W Stanach uczelnie strajkowały od Zachodniego po Wschodnie Wybrzeże. W Meksyku to właśnie studenci wszczęli w 1968 roku protest przeciwko skorumpowanemu rządowi – krwawo zresztą stłumiony. W Paryżu w 1968 to studenci, do których dołączyli robotnicy, wywołali prawdziwą rewolucję, drugą Komunę Paryską. Byli też zarzewiem ruchów kontestacyjnych w Niemczech i we Włoszech. No i w Polsce w marcu 1968 roku. Dziś dla władzy studenci są siłą równie nieistotną jak wędkarze. Nie oni będą zarzewiem zmian.

Jesteśmy bierni, to prawda. Stagnacja na uczelniach jest wręcz rażąca. Namacalnym dowodem tego jest istnienie papierowych indeksów. W świadomości studentów brak skłonności do przeciwstawienia się temu, co jest wykładane. Widać, że boli to np. Amerykańskich wykładowców na moim wydziale. Chcieliby podyskutować, ale nie mają z kim. Ja też bym chętnie podyskutował. Niestety zbytnio boję się odezwać. Ot taki ironiczny paradoks, gdy lubi się podyskutować nad jakimś teoretycznym zagadnieniem, ale nie potrafi się otworzyć paszczy. Shit.

Do tej bierności środowisk akademickich dochodzi pewien głos, coraz śmielej podnoszący się wśród ludzi. "Humaniści są zbędni". Sam muszę zgodzić się z faktem, iż wypuszczanie tysięcy socjologów i politologów (z całym szacunkiem dla miłośników tych dziedzin) jest paranoją – nie ma szans aby wszyscy z nich poświęcili się pracy naukowej w tych dziedzinach. Do tego tematu wrócę za jakiś czas, publikacja Marthy C. Nussbaum pt. "Nie dla zysku – demokracja potrzebuje humanistów" czeka w kolejce na przeczytanie. Komentarz do niej na pewno się ukaże. 

Ponieważ wpis ten zaczyna się niebezpiecznie rozciągać a nie przelałem na klawiaturę wielu innych myśli związanych z wywiadem, zachęcam Was raz jeszcze do zapoznania się z nim. Bo warto, bo ciekawy. Bo tak.


Introwertyk