09:00

Moje pokolenie, czyli komentarz do wywiadu z prof. Jarniewiczem


Z wielką przyjemnością przeczytałem wywiad z prof. Jerzym Jarniewiczem dotyczący kontrkultury, studentów i zmian. Z mojej perspektywy trudno nie zgodzić się z profesorem, zwłaszcza, że jest wiele kwestii paralelnych pomiędzy jego i moim życiem. Zachęcam was również do przeczytania tego wywiadu: O TUTAJ SOBIE KLIKNIJCIE TU O!

Nie wstrzeliłem się w dobry prąd myślowy, będąc urodzonym w połowie lat 90. XX wieku. W chwili obecnej mam 22 i 1/4 lat i nie czuję się elementem jakiejś masowej kultury bądź kontrkultury.

Jerzy Jarniewicz: Urodziłem się trochę za późno. Mój rocznik ’58 był „sandwiczowy”, pomiędzy hippisami a punkami. Za to spóźnienie zapłaciłem słono, bo pierwsza połowa lat 70., na którą przypadła moja młodość, to najkoszmarniejszy czas w kulturze: Abba, disco, fryzury na małpę, sukienki zwane bananówami...

Dzisiejsza popkultura potrafi być nawet bardziej żenująca niż ta oscylująca pomiędzy hipisami a punkiem. Trudno nawet określić jakiś zamysł, który wiódłby prym wśród moich rówieśników. Dwa słowa przychodzą mi do głowy gdy próbuję nazwać jak najogólniej czym się – jako pokolenie – zajmujemy: konsumpcja i seriale. Któż by pomyślał, że śmialiśmy się z "Mody na sukces" i innych oper mydlanych a teraz namiętnie oglądamy "Grę o Tron" itp. Nie przepadam za serialami, nie chłonę ich hurtowo jak moi rówieśnicy, ale również mam słabość do niektórych ("American Horror Story", "The Killing"). Jednak bawi mnie gdy na siłę ludzie twierdzą, iż te nowe "superprodukcje" serialowe różnią się czymś od klasycznych oper mydlanych. Niektóre z nich mają już po kilka sezonów, kilkadziesiąt odcinków a w nich wybujałe motywy miłosne równie zaplątane jak w "M jak miłość". To co ciągnęło ludzi w latach 90. do "Niewolnicy Izaury" to ciągnie moje pokolenie do "Gry o Tron". Konsumpcja natomiast napędza się sama, z lekką pomocą wielkich marek. Zarówno w branży motoryzacyjnej jak i np. producenci telefonów coraz szybciej wypuszczają kolejne flagowce. A moje pokolenie jest doskonałe do konsumowania tego typu produktów m. in. Dzięki rodzicom. Rodzicom, którzy wychowali się w czasach komuny, gdy sklepy świeciły pustkami a dolary na dżinsy zbierało się wieki. Hołdują oni dziwnej idei pt. "My tego nie mieliśmy, więc dajmy to dzieciom". Tak było już od przedszkola – wyścig po lepszy piórnik, rower i zegarek na Komunię Św., skuter w gimnazjum, pierwsze auto itd.

Na palcach jednej ręki mogę policzyć rówieśników żyjących zgodnie z jakąś ideologią, lub konsekwentnie forsujących swoje podejście do życia. Konformizm jest poprostu wygodny. Ja też nie jestem bez winy, bo dupy z domu nie ruszyłem np. na protest studentów i pracowników akademickich a należało się. Po prostu się, kurwa, należało.

Młodość, czyli gotowość na zmiany, praca jako zabawa, przyjemność ponad obowiązek, życie chwilą obecną. To dorośli, jeśli coś robią, zastanawiają się, czy im się to przyda. Młodzi myślą kategoriami dnia dzisiejszego, oczekują natychmiastowej gratyfikacji. Ale za tym idzie głębsza myśl, że nie należy traktować życia instrumentalnie. Jeśli studiujemy, to dlatego, że nas to interesuje, a nie dla lepszej posady, z której więcej odłożymy na emeryturę.

Niesamowite, że tak często sprawdza się powiedzenie "historia kołem się toczy". Co kilkadziesiąt lat powtarzają się te same schematy, które potem odchodzą w niepamięć, przychodzą idee (lub ich brak), rozmywają się i znów, i znów, i znów... To o czym pisze prof. Jarniewicz jest widoczne w mym pokoleniu na co dzień, aczkolwiek więcej ludzi decyduje się na zyskowne studia. Po części dlatego, że niewiele ich interesuje. Jak chorągiewka, mogą być filologiem, prawnikiem, albo informatykiem. Co wyjdzie. Byleby był "hajs".

Kontrkultura lat 60. jest dla mnie wybitnym zjawiskiem. Młodzi ludzie ze wszystkich stron świata rozpierdolili wszystko. Nie da się inaczej tego nazwać. Prof. Jarniewicz podkreśla, że ruchy kontrkulturowe były obecne nie tylko na Zachodzie – również za żelazną kurtyną czy na Dalekim Wschodzie. Coś tkwiło w ludziach, rozbite na jednostki, ale jednak wspólne poczucie, że coś ze światem jest nie tak. Była w ludziach również odwaga. Podziwiam ich zdolność do zakwestionowania wszystkiego. Poddania w wątpliwość każdej gałęzi kultury.

Jedna rzecz napewno dalej tkwi w ludziach mimo upływu tylu lat od 1968r. To poczucie beztroski, życie dniem dzisiejszym oraz silne nastawienie na rozrywkę. Krąży już wiele historii w internecie o sfrustrowanych pracownikach działu HR, którzy męczą się okrutnie z pokoleniem lat 90. na rozmowach kwalifikacyjnych. Gwarant zapewnienia wystarczającej ilości czasu na swoje sprawy wydaje się być dla nas kluczowy. Ponadto mamy ponoć fantastyczne rozeznanie w zarobkach i odpowiedź na pytanie "Ile Pan / Pani chciałaby zarabiać?" wywołuje szok, zawał albo spazmy radości rekruterów.

O tym, co jest realistyczne, często decyduje za nas ktoś inny. Ale czy jest jakaś stała definicja niemożliwego? To, co było niemożliwe 10 lat temu, jest możliwe dzisiaj. Realizm polega na tym, żeby myśleć samodzielnie i nie przyjmować za dobrą monetę tego, co SIĘ uważa, SIĘ mówi, SIĘ przyjmuje.

Niełatwo jest myśleć samodzielnie. Wielokrotnie łapię się na tym, iż z powodu zbyt wielu bodźców, mediów (zwykłych oraz społecznościowych) itd. nie mam czasu ani siły na głębszą analizę jakiejś sprawy. Czasem przyjmuję stanowisko machinalnie, intuicyjnie. Błąd. Za każdym razem trzeba dać sobie w twarz i przypomnieć: żyjemy w epoce post-prawdy, która prowadzi nas do pochopnych decyzji. Zbyt łatwo przychodzi postawienie się po określonej stronie barykady, ale my to chyba lubimy. Zabarykadować się i katapultować w świat inwektywy, hejty i inne gówno.

Wydaje mi się, iż najważniejszym aspektem rozmowy z prof. Jarewiczem jest kwestia zachowania się środowisk uniwersyteckich.

Nie widzi pan buntu na uniwersytecie?
– Jaki bunt? Apatia, zobojętnienie, poczucie, że nie ma się wpływu na rzeczywistość. Środowisko akademickie skapitulowało. A to studenci przecież byli w latach 60. społecznością najbardziej aktywną i zradykalizowaną. W Stanach uczelnie strajkowały od Zachodniego po Wschodnie Wybrzeże. W Meksyku to właśnie studenci wszczęli w 1968 roku protest przeciwko skorumpowanemu rządowi – krwawo zresztą stłumiony. W Paryżu w 1968 to studenci, do których dołączyli robotnicy, wywołali prawdziwą rewolucję, drugą Komunę Paryską. Byli też zarzewiem ruchów kontestacyjnych w Niemczech i we Włoszech. No i w Polsce w marcu 1968 roku. Dziś dla władzy studenci są siłą równie nieistotną jak wędkarze. Nie oni będą zarzewiem zmian.

Jesteśmy bierni, to prawda. Stagnacja na uczelniach jest wręcz rażąca. Namacalnym dowodem tego jest istnienie papierowych indeksów. W świadomości studentów brak skłonności do przeciwstawienia się temu, co jest wykładane. Widać, że boli to np. Amerykańskich wykładowców na moim wydziale. Chcieliby podyskutować, ale nie mają z kim. Ja też bym chętnie podyskutował. Niestety zbytnio boję się odezwać. Ot taki ironiczny paradoks, gdy lubi się podyskutować nad jakimś teoretycznym zagadnieniem, ale nie potrafi się otworzyć paszczy. Shit.

Do tej bierności środowisk akademickich dochodzi pewien głos, coraz śmielej podnoszący się wśród ludzi. "Humaniści są zbędni". Sam muszę zgodzić się z faktem, iż wypuszczanie tysięcy socjologów i politologów (z całym szacunkiem dla miłośników tych dziedzin) jest paranoją – nie ma szans aby wszyscy z nich poświęcili się pracy naukowej w tych dziedzinach. Do tego tematu wrócę za jakiś czas, publikacja Marthy C. Nussbaum pt. "Nie dla zysku – demokracja potrzebuje humanistów" czeka w kolejce na przeczytanie. Komentarz do niej na pewno się ukaże. 

Ponieważ wpis ten zaczyna się niebezpiecznie rozciągać a nie przelałem na klawiaturę wielu innych myśli związanych z wywiadem, zachęcam Was raz jeszcze do zapoznania się z nim. Bo warto, bo ciekawy. Bo tak.


Introwertyk

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz