01:05

Oczywista oczywistość, czyli Introwertyk vs. "La La Land"


Oczywista oczywistość – "La La Land" jest laurką złożoną przez Hollywood, Hollywoodowi. Aby nie zatarło się wspomnienie o dziełach takich jak "Deszczowa piosenka". Film całkiem przewidywalny, no może za wyjątkiem zakończenia, które pozostawiło mnie z wielkim niedosytem po zakończeniu seansu.

O filmach takich jak "La La Land" zawsze jest bardzo głośno. Maszyna piarowa ruszyła pełną parą na długo przed premierą, co przełożyło się na multum ludzi w kinie, z których wielu musical zobaczyło pierwszy raz w życiu. I to jest wartość dodana, którą się ceni. Klasyki z Hollywood przecież dla wielu trącą myszką a ludzie z mojego pokolenia traktują dziesięcioletni film jako stary, co zawsze spotyka się z moją dezaprobatą. Filmy nie starzeją się tak szybko, to nie flagowe smartfony, które na bieżąco wylatują z pierwszego obiegu. Może z wyjątkiem horrorów, i szeroko pojętego fantasy, gdzie archaiczne metody wprowadzania na obraz instytucji nie z tego świata ma prawo wyglądać fatalnie w porównaniu do tego, co oferuje nam dzisiejsza grafika komputerowa.

Wracając do "La La Land", film naprawdę przypadł mi do gustu. Wskoczył na mentalną półkę na której siedzi również "Duma i uprzedzenie" Jane Austen. Na półkę gdzie miłość przeplata się z estetyką. Albowiem "La La Land" zaskakuje wyrazistością planów oraz przedstawieniem Los Angeles tak jaby wykrojonego z przedmieść, dzielnic czarnych i latynoskich gangów czy dzielnic przemysłowych. Twórcy postawili na wyidealizowane ujęcia (taniec w korku na estakadzie), ale czy możemy winić o to musical? W końcu taki już urok tego gatunku, że odrealniona estetyka świata gra tu pierwsze skrzypce, na równi z muzyką.

A propos muzyki – będę dozgonnie wdzięczny "La La Land" za przypomnienie kolejnym pokoleniom, że istnieje jazz. Gatunek muzyczny niesłychanie złożony, trudny w odbiorze, zwłaszcza dla dzisiejszych słuchaczy. Sam liznąłem dopiero muzykę jazzową z kilku stron, starannie zabierając się za kawałki żywe, lub utarte klasyki vel Dave Brubeck (notabene którego "Take Five" towarzyszy mi w czasie pisania tych wypocin). Mając na uwadze kulejący system edukacji (lekcje muzyki to parodia w wielu szkołach) oraz brak jazzu w mediach przystępnych dla młodego człowieka (youtuberzy), niech Gosling snuje romantyczną opowieść o pięknie jazzu. I chrzanić zarzuty, jakoby moment w którym wykłada on podstawy jazzu zapatrzonej w niego niczym w obrazek Emmie Stone był seksistowski. Przecież to on tu jest jazzowym pianistą do cholery. Król Theoden zabronił córce brać udział w wojnie z Mordorem swojej córce, Eowinie, we Władcy Pierścieni – czy to też uznamy za atak na płeć?

Wracając do "La La Land", w odróżnieniu od zjawiskowej Emmy Stone, uroczej zarówno w scenach tanecznych jak i standardowych, Ryan Gosling sprawia wrażenie lekko wybrakowanego emocjonalnie. Wolałbym widzieć na jego miejscu kogoś, kto potrafi swoją ekspresją ukazać więcej uczuć. Nie jestem w tej dziedzinie żadnym autorytetem, bynajmniej, jednak na przestrzeni całego filmu Gosling był w moim odczuciu zbyt sztywny. Emma Stone wypadła o wiele naturalniej i liczę na Oscara dla niej – oraz wielu dla całego filmu. Nie sądzę jednak aby "La La Land" utkwił głęboko i na długo w świadomości społecznej. Na to, brakuje głębi, chociaż zakończenie daje do myślenia. Przyznam szczerze, że przez cały seans byłem przekonany o happy endzie historii głównych bohaterów. Błąd. Nie spodziewałem się zakończenia w takim stylu, poczułem się niesprawiedliwie potraktowany. Naiwnie liczyłem na radosny koniec, jednak otrzymałem dobrą przestrogę, która lepiej utkwiła w mojej pamięci niż jakiś tam miałki ostatni pocałunek. Dlaczego, ah dlaczego, główni bohaterowie w pogoni za swoimi marzeniami, rozgłosem i sławą, musieli podążyć zupełnie przeciwnymi ścieżkami. Dlaczegóż to ich losy splatały się, splatały, by potem popędzić na łeb, na szyję przed siebie, aby dalej i wyżej w hierarchii, kompletnie zostawiając to wspólne szczęście...

Może i to wszystko jest miałkie, może i dla wielu nudne, ale dla mnie "La La Land" to bezkompromisowa przyjemność obcowania z czymś estetycznym, miłym dla oka i ucha, przy czym naprawdę, ale to naprawdę mało głupawym jak na dzisiejsze standardy. Polecam każdemu, kto nie miał jeszcze możliwości zapoznać się z tą produkcją. Kochajmy marzycieli!!!

Introwertyk


Powyższy tekst powstał przed galą rozdania Oscarów, opublikowany tuż przed nią. I owszem, liczę na jak największą ilość statuetek dla tej produkcji. Piękne, nierealne historie też zasługują na swoje miejsce w historii kina.  

2 komentarze :

  1. Mnie się zakończenie bardzo podobało, za to umiejętności wokalne aktorów już mniej. Z resztą się zgadzam 😊

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tymi umiejętnościami wokalnymi to faktycznie różnie bywało, ale "City of Stars" trafiło na stałe do mojej playlisty :)

      Usuń